Zanim się rozsypiecie, przebiegnijcie maraton.

sobota, 30 marca 2013

w moim oknie




kriobieg


Znacie to uczucie gdy czas przerażająco pędzi wokół was i ten strumień  jest nie do wytrzymania?  Czujecie się jak w rwącym potoku albo jak na urwistym wietrze?  I co wtedy robicie?
Bo ja staram się go powstrzymać. Po pierwsze zapędzam go z powrotem. Można to zrobić na kilka sposobów – np. powtarzając ruch, działanie albo słowa – raz, kilka razy. Po drugie - go uciszam. Zamykam dźwięki i siedzę w ciszy. Gdy nic się nie porusza, wtedy ten gad także nieruchomieje. Okiełznanie trwa aż zabrzmi jakiś dźwięk albo ktoś wykona jakiś ruch np. otworzy drzwi. Wtedy wiadomo – co wydźwięczało, zaznaczyło swoje trwanie i odpłynęło. Jak łódeczka puszczona na rzece. Jak papierek albo ogryzek wyrzucony przez okno pociągu. Szuu i nie ma. Pofrunęło i odeszło za horyzont.
Dlatego codziennie jest codziennie. Wstaję rano i parzę kawę, zawsze w ten sam sposób, zawsze z tą samą rytmiką ruchów. Potem wchodzę po schodach i zasiadam oglądając to co już widziałam. Puszczam sobie kilka razy złoty przebój i absolutnie trzymam w cuglach tę gadzinę – czas. Niekiedy przypomina mi jednak o nim głód i to jest wewnętrzne sprzysiężenie żebym poczuła, że on płynie, że mija, że trwa albo ja trwam. Znam też inną bolesność z nim związaną – kiedy biegnę do upragnionej mety, wtedy czas jest mierzony, odczuwany całym ciałem – tłumaczy się na ból i zmęczenie. Jednocześnie jego miarą jest  odległość, gdyż biegnę ze stałą prędkością. Dwa kilometry do końca to niby jest zawsze to samo, ten sam ból i te same kilkanaście minut. Ale wtedy czas żłobi się mozolnie, czepia się, nie chce mijać. I jeszcze gdy biegnę nie pamiętam szczegółów, żadnych ludzi, żadnego znaczenia, tylko ołów w nogach, który przykleja mnie do gleby, spuchnięte dłonie i ból. Zimno też po ostatnim półmaratonie warszawskim.Ktoś powiedział, że to był kriopółmaraton – czyli kriobieg. Nie lubię biegać w mrozie, bo się za ciepło ubieram.